To najbardziej kolorowa postać w środowisku, która słynie z niekonwencjonalnego podejścia do speedwaya. Adam Skórnicki – chłopak z podpoznańskich Dusznik dojeżdżał do Leszna z samego rana i wracał późną porą po treningach szkółki leszczyńskiej Unii. Obecny trener „Skorpionów” dał się zapamiętać na wiele sposobów. O jego bardzo kreatywnych i kontrowersyjnych kevlarach wraz z falującymi frędzlami wspominają sympatycy żużla aż do dzisiaj.
Jak Pan zaczął swoją przygodę z żużlem?
Swoją przygodę zacząłem prędzej, niż zapisałem się do szkółki klubu. Jestem mocnym fanatykiem speedwaya do dzisiaj i bardzo spodobał mi się ten sport, a bardzo chciałem jeździć. Byłem tam dzięki moim dziadkom, którzy mieszkali blisko Zielonej Góry i moi drudzy dziadkowie mieszkali blisko stadionu Unii Leszno. Przy każdej wizycie rodzinnej mogłem być na stadionie i też ten czas tak wykorzystywałem.
Wspominałeś w jednym z wywiadów, że dojeżdżałeś na treningi z podpoznańskich Dusznik, wstawałeś o 4 rano i wracałeś po jazdach w szkółce żużlowej prawie następnego dnia. Czy ta determinacja i upartość prowadziła Cię przez całą karier, a może przy takiej podróży zdarzyły się chwile poddania i nie miałeś dość?
Myślę, że ta determinacja i upartość bardzo mnie hartowała wielokrotnie, wstawałem o tej czwartej rano i wracałem późno do domu. Zdarzało się, że ta podróż kończyła się oglądaniem treningu szkółki. Przed treningiem przygotowałem motocykl i nie było mi dane na tym motocyklu wyjechać, bo wtedy do jednego motoru była grupa sześciu zawodników. Więc jak było się trzecim w kolejce, to ten, co miał jechać drugi i miał upadek, to motocykl już nie nadawał się do jazdy. Mój dzień spędzony w Lesznie kończył się na pracach warsztatowych i późnym powrocie do domu, ale przynajmniej się nauczyłem pracy przy sprzęcie i dzisiaj motocykl żużlowy nie ma dla mnie zbyt wielu tajemnic. Podróże były ciężkie na pewno, ale nigdy nie miałem takiej chwili by powiedzieć: „żużel nie jest dla mnie”. Może było bardzo dużo przeciwności losu, ale wiadome mi jako młodemu chłopakowi często mi brakowało koncentracji i zbyt mało świadomie podchodził do życia. Więc różne rzeczy się jeszcze przytrafiały, gdzieś tam nie pomagały, ale na pewno hartowały.
Podczas początków swojej przygody z żużlem byłeś jednym z liderów formacji juniorskiej Unii Leszno razem z Damianem Balińskim. Miałeś wiele sukcesów w zawodach juniorskich. Można tu wymienić m.in. dwa medale MMPPK czy też dwa brązowe medale DMPJ. Jaki sukces najbardziej wtedy za tkwił Ci w pamięci i jak wspominasz swoje początki z żużlem?
Myślę, że każdy medal w całej karierze pamiętam do dzisiaj. Jak zaczynałem karierę, to jadąc z mojej wioski na zawody, obiecywałem moim kolegom, którzy mnie dopingowali i również byli kibicami speedwaya, że ich nie zawiodę. Z różnych powodów nie mogli jeździć czy nie mieli takiej możliwości, ale obiecałem im zdobyć medal. Więc pamiętam ten pierwszy medal, kolejne i ostatni medal dla mnie sporo znaczył oraz dodawał pewności siebie i chęci do dalszej pracy. Z indywidulnymi sukcesami było gorzej, ale tak jak powiedziałeś, mieliśmy mocną grupę juniorskich takich jak Robert Mikołajczak, Damian Baliński czy też Andrzej Szymański. W parach czy w drużynówce dokładaliśmy z kolegami jeszcze następne medale. Indywidualnych sukcesów nie było i moja jazda też nie była dobra, a w grupie zawsze ktoś miał słabszy dzień czy drugi robił punkty i dzięki temu parę sukcesów udało się odnieść. Ta droga do dorosłego żużla trochę trwała, zanim zrozumiałem na czym polega ściganie się na torach.
Jeździłeś razem w drużynie leszczyńskiej Unii z takimi tuzami jak Leigh Adams czy też ze swoimi idolem z dzieciństwa – Romanem Jankowskim. Czy podpatrywałeś coś od nich i co dała Ci jazda z Adamsem i Jankesem? Jak ich wspominasz jako koledzy z drużyny?
Trafiłem do klubu, który miał problemy finansowe to jedno i w tym klubie jeździł Roman Jankowski. Wartość nieokreślona móc jeździć z tak doświadczonym zawodnikiem jeżdżącym technicznie oraz potem do drużyny dołącza Leigh Adams jeden z najpiękniej jeżdżących zawodników na świecie. Można mieć niepłacone, ale ważne, by się od nich uczyć i próbować zrobić, to co oni kiedyś, to może ktoś to dostrzeże kupując nowy silnik lub trafi się na klub gdzie będą pieniądze. Właśnie trzeba wykorzystywać to co Bozia dała, czyli możliwość podpatrywania najlepszych na świecie. Wspominam niesamowicie dwóch zawodników plus do tego Henka Gustaffson czy Sama Ermolenko. To byli zawodnicy, na których się wzorowałem oraz mnie ukierunkowali. Też wielokrotnie z nimi rozmawiałem, a dużo razy nie rozumiałem co do mnie mówią i niektóre rzeczy zrozumiałem dopiero po latach. Bardziej doceniam to, że miałem takie możliwości z takimi tuzami startować
Słynąłeś z bardzo kolorowych kevlarów i w tamtych czasach kontrowersyjnych uszytych przez leszczyńską firmę Maliniak Desing, która ci towarzyszyła przez Twoją całą karierę. Skąd się wziął pomysł na takie kreatywne wzory i kto ci projektował ? Uważasz, że dołożyłeś swoją cegiełkę do sukcesu firmy Maliniak?
Gdzieś tam człowiek podsuwał pomysł co go kręci i co by chciał mieć na kombinezonie, a całą resztą zajmował się właściciel firmy Maliniak i też wizjoner – Rafał. Tak ładnie tworzył te wszystkie kevlary, że to wszystko pasowało i mi się spodobało czy też innym moim kolegom z toru się spodobało. Co prawda przeszkadzało to w szybkiej jeździe, ale wtedy to nie miało dla mnie znaczenia. Najważniejsze było to, że mogłem jeździć na motocyklu i brać udział w zawodach, a zbiegiem lat człowiek zrozumiał trochę więcej rzeczy i już tych frędzli czy gadżetów było coraz mniej. Chodziło o to, że na dobrych punktowanych pozycjach można dojeżdżać do mety, a nie tylko dojeżdżać więc trzeba było się uprofesjonalizować. Trzeba robić tak jak większość do żużla podchodzi, to zawsze będzie to prosta dyscyplina, która ma proste zasady i nie potrzebnie z niej robimy Formułę 1. O tych rzeczach już się narozmawiałem i nie ma to sensu tłuc, ale jeśli ktoś ma pieniądze i chce robić F1, to nie widzę problemu. Ważne, aby byli rozsądni ludzie, trenerzy, prezesi czy rozsądni zawodnicy. Nie uważam, że dołożyłem tę cegiełkę i raczej tylko byłem tą iskierką, którą właściciel firmy wykorzystał i teraz ma bardzo dobrą rozwijającą się firmę.
Razem z Rafałem Dobruckim byłeś jednym z inicjatorów założenia związku zawodowego żużlowców, które do dziś działają jako Stowarzyszenie „Metanol” na czele którego stoi teraz Krzysztof Cegielski. Skąd przyszedł pomysł na założenie tych związków i czy według Ciebie znalazło to zastosowanie w speedwayu dla samych zawodników?
Zawodnicy od zarania dziejów są wykorzystywani przez ludzi w tym sporcie. Po prostu nie mogłem już na to patrzeć i godzić się z tym, więc postanowiliśmy dbać o własne interesy. Co prawda nie jest to łatwe, bo prezesi mają większą moc sprawczą i często wiele zawodników przekupywali. Byli tacy zawodnicy, którzy brali pieniądze czy mogą sobie wreszcie spojrzeć reszcie prosto w oczy. Być może był u mnie taki plan, żeby wszyscy mieli równe możliwości co w dzisiejszych czasach, nie jest mądrym pomysłem. Nadal się upieram przy swoim planie, że żużel jest drogi tylko i wyłącznie przez ludzi niemających oleju głowie. Jeżeli mówimy, że zawodnicy zarabiają za dużo to zróbmy tak, że zawodnik ma przyjechać na zawody i klub mu zabezpiecza motocykle czy też inne rzeczy. Ten zawodnik będzie bardzo tani, wtedy kiedy ktoś musi zapłacić mu za ten sprzęt i jeżeli prezesi czy miasta są bogate, to niech te kluby zabezpieczają cały sprzęt, a zawodnik będzie dbał o formę fizyczną. Przyjedzie przygotowany, a potem się zrobi dwa testy sprawnościowo-wydolnościowe zimą, jeden na wiosnę i wiemy wtedy, czy pracownik przepracował zimę, czy nie. Za sprzęt będzie odpowiedzialny klub i sztaby ku temu, które są finansowane często bardzo „gęsto” z pieniędzy podatników.
W trakcie sezonu 2014 zdecydowałeś się na prowadzenie drużyny Unii Leszno w roli menadżera, gdzie w oprowadziłeś ją do finału DMP i zdobyłeś z nią srebrny medal. W tym samym roku odniosłeś poważną kontuzję na Wyspach Brytyjskich podczas meczu ligowego i pojechałeś jeden mecz ligowy w barwach Startu. Dlaczego zdecydowałeś się na prowadzenie drużyny Unii? Wolałeś zrobić w jakiś sposób pauzę od jeżdżenia?
W tym meczu, gdzie odniosłem kontuzję, byłem niepokonany w trzech wyścigach. Niestety za dobrze szło, a w czwartym wyścigu popełniłem błąd wspólne ze swoim partnerem z pary i zakończyłem ten mecz wybiciem biodra. W moim wieku kontuzja na tyle była poważna, że nie mogłem startować do końca sezonu. W potrzebie wtedy była Unia Leszno i zgłoszono mnie do drużyny, która aktualnie była przygotowana na jazdę w play-off i zaczęła walczyć o utrzymanie. W związku z tym Klub Sportowy Unia Leszno nie był mi obojętny, pomimo wielu nieporozumień na naszej linii zdecydowałem się na to, aby zakończyć karierę i mniej więcej nasza przygoda nie przetrwała wiecznie. Po paru latach zostałem zwolniony i wróciłem na pół roku do startów, ale było to najlepsze pół roku w całej karierze.
W swoim pierwszym pełnym sezonie doprowadziłeś leszczyńskie „Byki” do zdobycia tytułu Mistrza Polski, a rok później już walczyliście tym samym składem o utrzymanie w PGE Ekstralidze. Jak wtedy czułeś się przy swoim pierwszym tytule DMP i czy według Ciebie wtedy zjadła was presja mistrzów?
Czułem się wtedy jak król świata i na szczęście zrozumiałem, że to tylko takie uczucie. Nie zjadła nas presja mistrzów, a po prostu klub i drużyna była źle prowadzona, a to była przyczyna. Czasami można mieć sześć mistrzów świata i w tym jednego juniorskiego, a można nie wejść do play-off. Wszystko zależy jaki los zgotujemy tym zawodnikom.
Zapraszamy już do drugiej części wywiadu w naszym magazynie Speed, który zakupicie w kasach lub na samym stadionie. Ciekawe wątki i interesująca rozmowa z naszym trenerem tam się znalazła!
Foto: Żużel w Poznaniu, Sandra Rejzner
Autor: Dawid Urbaniak